Bieszczady na weekend Pomysł na
objechanie Pętli Bieszczadzkiej zrodził się w lipcu miesiąc wcześniej,
kiedy to wycieczki „rodzinne” już zakończone, lato jeszcze w pełni, a w
nogach czuć pewien niedosyt mocnego kręcenia w tym sezonie. Oczywiście
są jeszcze maratony, ale tam nie ma czasu na podziwianie przyrody, poza
tym nas interesowało zrobienie czegoś nowego, o czym nie słyszeliśmy,
aby ktoś ze znajomych już przejechał. Wybór padł na Bieszczady, jako że
niezbyt strome serpentyny idealnie nadawały się na rower obciążony
sakwami a słowo „przyroda” dopiero tutaj nabiera prawdziwego znaczenia i
należytego szacunku. Plan w krótkim zarysie przedstawia się następująco:
dotrzeć w Bieszczady na rowerach, przejechać z Ustrzyk Dolnych przez
Ustrzyki Górne, Wetlinę, Cisną, aż po Komańczę i wrócić tym samym
środkiem transportu do Krakowa. Termin wyprawy to długi weekend 13-15
sierpnia. Wstępne szacunki pokazywały około 600km do zrobienia po
terenie pagórkowatym i górzystym, czyli w sam raz na cztery dni kręcenia
(weekend plus jeden dzień urlopu). Na tydzień przed wyjazdem okazuje
się, że załatwienie urlopu w środku sezonu w sklepie turystycznym, gdzie
pracuje Marcin, ma zerowe szanse powodzenia. Determinacja jaka
towarzyszyła nam od samego początku nie dopuszczała myśli o odwołaniu
wycieczki. Nie pozostaje nic innego tylko „spakować się” w jeden dzień
mniej i przejechać zaplanowany dystans. Ruszamy w sobotę, zaraz po
pracy, o godz. 16.00. Trasa pierwszego dnia jest stosunkowo łatwa z dwóch powodów: dystans jest niewielki (około 120km) i prowadzi wzdłuż Wisły, czyli praktycznie po płaskim terenie. Wyjeżdżamy z Krakowa w kierunku Niepołomic bacznie obserwując niebo, które godzinę wcześniej wylało całkiem pokaźne ilości wody. Przejeżdżając przez Puszczę Niepołomicką już wiemy, że nie uciekniemy przed ciężkimi chmurami, które postanowiły nas otoczyć. Półgodzinny deszcz był na tyle niegroźny, że nie przerywając jazdy podążaliśmy stałym tempem w kierunku Szczurowej. Ruch samochodowy w tych okolicach jest znikomy, więc można było skoncentrować się na równej jeździe. Tempo było umiarkowane, bo mieliśmy świadomość dwóch ciężkich dni przed nami, w których mięśnie będą potrzebne w 100% sprawne. Mijamy kolejne miejscowości: Żabno, Dąbrowa Tarnowska, Radgoszcz, Radomyśl Wielki i zatrzymujemy się na noc u rodziny w Podborzu, niedaleko Mielca. Dystans: 120,9km; Średnia: 28,5km/h; Czas
jazdy: 04:57:07; Przewyższenie: 211m. * * * W drugi dzień
wstajemy razem ze Słońcem. Musimy zrobić jak najwięcej kilometrów, aby w
poniedziałek móc spokojnie dojechać do Krakowa. Zanim wyjechaliśmy
Marcin przekłada mostek ‘na plus’ przeczuwając nadchodzący bunt pleców
spowodowany przymuszaniem do mało naturalnej pozycji. Ja natomiast
przebieram się za kucharza i gotuję wieki kocioł makaronu z którego jemy
obfite śniadanie oraz duże porcje zabieramy na drogę w plastikowych
pojemnikach. Start ostatecznie opóźnia się o godzinę, więc trzeba gonić
czas, który był skalkulowany co do minuty. Od planowanego noclegu w
Komańczy dzieliło nas 260km po częściowo górzystym terenie. Zmagania z
trasą rozpoczęliśmy od szutrowej drogi. Pierwsze 30km przedzieramy się
przez wioski niemalże na azymut, gdzie jakość asfaltu pozostawiała
wiele do życzenia. Dwa odcinki drogami szutrowymi są zdecydowanie mniej
odczuwalne dla sztywnego zawieszenia wyposażonego dodatkowo w sakwy. W
miejscowości Okonin, na pierwszym stromym podjeździe tracimy pół
godziny na problemy sprzętowe, bo zapasowa dętka zakupiona w
Decathlonie okazuje się mieć odkręcony wentyl, na szczęście przełamana
wykałaczka służy jako kluczyk i załatwia problem. Godzinę później, gdy
w Strzyżowie mylimy drogę i jedziemy w przeciwnym kierunku, już wiemy,
że nie zdążymy dziś do Komańczy. Pomyłka kosztowała nas kolejne 40min.
Wracamy do Strzyżowa i od tego momentu śledzimy trasę na mapie niemal
na każdym skrzyżowaniu. W okolicy Sanoka zatrzymujemy się na stacji
benzynowej aby skorzystać z toalety i również po to, by opróżnić nieco
sakwy z jedzenia, zanim zaczną się prawdziwe podjazdy. Makaron z sosem
domowej roboty smakuje nad wyraz wyśmienicie, zważywszy na wysiłek,
który jest odpowiedzialny za te braki energetyczne w organizmie. Z
Sanoka do Ustrzyk Górnych już nie jest tak daleko patrząc na mapę,
jednak kręta droga, przełęcze oraz kilometry w nogach powodują, że
najtrudniejsze dopiero przed nami. Widoki w tak słoneczny, prawie
upalny dzień doskonale rekompensują trud całej trasy. Wjeżdżając do
Ustrzyk Dolnych czujemy się jakbyśmy dostali azyl w tym najbardziej
niedostępnym dla cywilizacji regionie Polski. Jeszcze dwie godziny, w
ciągu których mamy okazję zmierzyć się z pierwszymi przełęczami, dzieli
nas od noclegu na campingu w Ustrzykach Górnych. Na ostatni dzień
wycieczki został spory kawałek do przejechania. Jesteśmy na samym końcu
polskiej części Bieszczad, bliżej stąd do Rumuni niż do Krakowa, ale
pozytywnie nastawieni na następny dzień idziemy spać pod namiotem racząc
się wcześniej gorącym prysznicem oraz podwójną porcją
wysokoenergetycznego posiłku liofilizowanego, jaki zabierają alpiniści
na 4000m n.p.m. * * * Trzeci dzień zapowiada kulminację doznań tych duchowych, atakując wszystkie nasze zmysły, oraz tych fizycznych, związanych z pokonaniem prawie 300km na rowerze z sakwami w jeden dzień. Nie mylimy się. Tych pierwszych dwóch godzin spędzonych na bieszczadzkich serpentynach bladym świtem, gdy Słońce maluje połoniny złocistym pędzlem, gdy harmonijnej orkiestry złożonej z owadów i ptactwa nie zakłóci żaden ryk silnika, tylko od czasu do czasu turysta skinie głową, czasem owce zablokują drogę, tych godzin nie zapomnimy do końca życia. Momentami czuję delikatny dreszcz na plecach, bynajmniej nie z powodu zimnego poranka. Przez Bieszczady przejeżdżamy dosyć leniwie odkrywając inne stany świadomości niczym Odyseusz zasłuchany w śpiew syren. Budzimy się dopiero w Komańczy, gdy Słońce już wdrapuje się coraz wyżej, a do Krakowa jeszcze grubo ponad 200km. Przed nami Beskid Niski, którego urokliwość dorównuje stopniowi pofałdowania. Zabytkowe drewniane kościoły przeplatają się z cerkwiami, łany złotych zbóż czekają na żniwa, falując na wietrze, pagórki wyznaczają horyzont o kilka kilometrów dalej niż niedawne Bieszczady, czarna droga nieco szybciej ucieka pod kołami. Trasa na ten dzień została wybrana wg kryterium: najkrótsza. Zostawiamy za sobą Duklę, Nowy Zmigród, Magurski Park Narodowy i w Gorlicach robimy przerwę na obiad. Przez całą wyprawę korzystamy z własnej „kuchni”, w sklepach kupujemy jedynie wodę mineralną, owoce i batony. Z Gorlic wydostajemy się drogą na Moszczenicę, która niedawno została przemianowana na drogę wojewódzką, dalej kierujemy się na Rzepiennik Biskupi, Gromnik, Zakliczyn, Tymową i drogą nr 966 prosto w kierunku Gdowa i Wieliczki. Ostatnie 3 godziny przyszło nam jechać przy sztucznym świetle zamontowanym na kierownicy. Nogi o dziwo nie protestują, jedynie siedzenie staje się nie do zniesienia oraz żołądek ma objawy przepracowania, bo musiał w 2,5 dnia przerobić tyle co normalnie w tydzień. Gdy wjechaliśmy do Krakowa, satysfakcja z ukończenia tak malowniczej i niełatwej wycieczki przyćmiła wszelkie oznaki zmęczenia, a uzyskane doświadczenie pozwala snuć plany na następną, dużo większą wyprawę opartą o rowery z sakwami, tym razem może gdzieś poza granice naszego kraju. Dystans:
282,3km; Średnia: 23,54km/h; Czas jazdy: 11:59:31;
Przewyższenie: 2383m. GG: 1257343 |